Na początku grudnia podczas spotkania z grupą znajomych poznałem koleżankę mojego przyjaciela. Gdy przedstawialiśmy się sobie ta wyraźnie podkreśliła, że jest aplikantką radcowską. Zapytałem dlaczego wybrała tę ścieżkę kariery, a nie próbowała zostać adwokatem. Jej odpowiedź zaskoczyła mnie, powiem więcej zszokowała, a może powinienem napisać jak w poprzednim felietonie „szczęka opada”.
„Wiesz, jeszcze bym dostała jakąś urzędówkę, i w ogóle, ludzie by do mnie przychodzili” – powiedziała młoda prawniczka, swoją drogą dziewczyna o niezwykłej urodzie. Zacząłem się zastanawiać co złego jest w tym, że „ludzie będą przychodzili”. Przecież po to się jest adwokatem i zakładam, że także radcą prawnym (bo przedstawiciele tego zawodu z reguły podkreślają brak, w ich ocenie, różnic między tymi zawodami), aby pomagać ludziom. Adwokat i kolejny raz zakładam, że także radca prawny muszą lubić ludzi i chcieć z nimi pracować. To tak jakby lekarz powiedział, że nie chce, aby „przychodzili do niego ludzie”. Oczywiście, jest to całkowicie dopuszczalne pod jednym warunkiem, że jest to lekarz weterynarii.
Prawnik, a już z pewnością ten, który chce być określany mianem dobrego prawnika musi być otwarty na ludzi i chętny do kontaktów z nimi. Adwokat, który nie chce czy też nie potrafi rozmawiać z innymi nigdy nie będzie dobrym adwokatem.
Są osoby, które liczą, że karierę prawniczą można zrobić nie wstając zza biurka. Mają nadzieję na to, że zostaną świetnymi teoretykami, że na podstawie kilkudziesięciu opracowań i komentarzy, a także setek przeczytanych artykułów rozwiążą każdy problem. Problem pierwszego klienta, drugiego, wszystkich klientów, a najlepiej całego świata. Ale czy da się rozwiązać problem bazując tylko na teorii? Czy można dyskutować o postępowaniu sądowym nigdy nie będąc na rozprawie? To tak jakby medycyny uczono jedynie z książek i żaden z przyszłych lekarzy przez sześć lat studiów nie widziałby prawdziwego pacjenta.
Kiedyś pewien teoretyk prawa zapragnął zostać praktykiem. Jego pierwszą klientką była starsza pani, która przyszła z prośbą o pomoc w sprawie spadkowej.
„Kiedy nastąpiło otwarcie spadku?” – zapytał prawnik.
„Ależ mecenasie, ja niczego nie otwierałam!” – oburzyła się klientka.
„Pani mnie nie rozumie, ja się pytam o to, kiedy nastąpiło otwarcie spadku” – brnął prawnik.
„Ale przecież tłumaczę, że niczego nie otwierałam” – na wpół zła, a na wpół przestraszona tłumaczyła kobieta.
Wtedy młody mecenas zauważył, że chyba jego pytanie nie jest zrozumiałe więc zapytał o to, kiedy miał miejsce zgon. Kolejny jednak raz nie otrzymał odpowiedzi. Któryś ze współpracowników szepnął: „Zapytaj, kiedy mąż umarł!”. To pytanie rozwiązało problem.
Gdyby nie rzucono tego koła ratunkowego być może rozmowa trwałaby do dziś, przecież można było jeszcze zapytać o to, kiedy mąż kobiety utracił zdolność prawną, czy też o to, kiedy zmieniła stan cywilny.